Wyspa Rockefellera

Wyspa Rockefellera

Zarośnięte gęstymi lasami wzgórza parku narodowego, ulewny deszcz zamieniający drogi w rwące potoki i kosmiczne ceny to jedne z przyczyn, dla których na kolejnej z amerykańskich Wysp Dziewiczych – St. John – nie ma zbyt wielu turystów. A jeśli już się pojawią, to szybko się stamtąd wynoszą.

Byłam już kilka dni na wyspie St. Thomas i codziennie niemal powtarzał się ten sam rozkład zajęć dnia: plaża, pływanie, śniadanie, plaża, pływanie, prysznic, kolacja na Red Hook, wino na plaży. Dłużej tak żyć się nie dało. Postanowiłyśmy wybrać się na pobliską, bo położoną zaledwie 3 km od nas, wyspę St. John. Było to o tyle kuszące, że wiedziałyśmy, iż tam jest mniej turystów, a poza tym udało nam się namierzyć znacznie tańsze, ale również położone przy plaży domki. W tym ośrodku, gdzie mieszkałyśmy, ceny były wysokie i wiedziałyśmy, że szybko wyczerpiemy budżet wakacyjny. Zatem pewnego ładnego i słonecznego dnia spakowałyśmy manatki i pojechałyśmy do Charlotte Amalie, żeby tam wsiąść na prom.

Wspaniałomyślny gest Rockefellera
Nie mogłyśmy się doczekać chwili, gdy dotrzemy do naszej wymarzonej rajskiej wyspy, która w większości pozostaje w stanie naturalnym, nietknięta przez cywilizację, gdzie tropikalne lasy kończą się na złocistej plaży. Przypłynęła duża łódź motorowa i wraz z innymi pasażerami zasiadłyśmy na górnym pokładzie. Chciałyśmy mieć dobry widok na ląd. Dotychczas nie widziałyśmy wyspy St. Thomas, na której mieszkałyśmy, od strony morza. Kiedy ruszyłyśmy, powiew wiatru był tak silny, że naciągnęłyśmy głębiej na głowy kapelusze, by ich nam nie zwiało. Oddalałyśmy się od wyspy z dużą prędkością. Od wielkich rejsowych statków, od korków na drogach wyjazdowych z Charlotte Amalie i sklepów ze złotem z zachęcającymi do zakupów tabliczkami ?Gold makes you happy? (złoto czyni cię szczęśliwym). Płynęłyśmy wzdłuż brzegów St. Thomas i oglądałyśmy położone przy wszystkich plażach ośrodki wypoczynkowe lub prywatne, luksusowe rezydencje.

Po chwili przed nami rozpostarł się widok na porośnięte bujną roślinnością wzgórza St. John. Dziewicza przyroda, prawdziwie dzika. Dwie trzecie obszaru wyspy zajmuje park narodowy utworzony na ofiarowanym na ten cel przez Laurence?a Rockefellera gruncie. Zdawać by się mogło, ze to wspaniałomyślny gest, ale jak to z Amerykanami bywa ? wszystko zostało dokładnie przemyślane. Bogacz celowo zdecydował się na takie posunięcie, chcąc uniemożliwić potencjalnym inwestorom zabudowę wokół swojej posiadłości w pobliżu ośrodka Caneel Bay. Pozostała część wyspy również nie jest gęsto zasiedlona ? łącznie St. John zamieszkuje ok. 3500 osób.

Jak na Mazurach
Zbliżamy się do brzegu. Wyspa z dala wygląda bajecznie. Niewielkie, w większości drewniane domki, pomalowane są na kolorowo, przy plaży zakotwiczone łódki gotowe, by nimi odpłynąć w leniwy rejs. Całość wygląda bardzo zachęcająco, wesoło, przyjaźnie. Wysiadamy w porcie i łapiemy taksówkę. Ruszamy i po paru minutach pniemy się asfaltową drogą w górę, a po obu jej stronach ciągnie się prawdziwa dżungla. Wreszcie, gdy jesteśmy na szczycie wzniesienia, drzewa ustępują miejsca niedużym krzewom i odsłaniają widok na zaciszną zatokę z piaszczystą plażą, przycupniętymi przy niej domkami i żaglówkami łagodnie kiwającymi się na turkusowej, przejrzystej wodzie. Marzyłyśmy o tym, żeby znaleźć się dokładnie w takim miejscu.

Jedziemy jeszcze dobrych kilka kilometrów, samochód toczy się tym razem z góry i zajeżdża w jedną z bocznych dróżek. Po chwili staje, a kierowca mówi: ?To tu?.
Wysiadam, idę kilka kroków przez zacieniony las, ściółka chrzęści pod nogami, a między drzewami majaczą małe chatki. Czuję ten znajomy zapach lasu i bez zastanowienia mówię: ?Słuchajcie, tu jest dokładnie tak jak na Mazurach!?.
?Możliwe ? słyszę powątpiewający głos ? ale jesteśmy na Wyspach Dziewiczych i będzie tu o wiele bardziej komfortowo?.

Dość szybko okazuje się, że wcale tak nie jest. Po krótkiej wymianie zdań w recepcji prosimy o pokazanie domku. Niezbyt sympatyczna Murzynka, patrząca na nas z góry, prowadzi nas do małej chatki leżącej może 5 metrów od brzegu morza. Nie musimy wchodzić do środka, żeby widzieć, jak jest urządzona. 2 ściany domku do połowy stanowi moskitiera. Wyposażenie to cztery łóżka, wentylator i betonowa podłoga. Żadnych szafek, wieszaków, żadnych innych mebli. Zero komfortu, zero intymności, za to świadomość, że każda przechodząca osoba może bez problemu zaglądać do wewnątrz. Miny momentalnie nam rzedną. Rany boskie, czy jesteśmy na wakacjach, czy mamy odbywać jakąś karę?! Pani widzi naszą konsternację, ale niewzruszona prowadzi nas do wspólnych łazienek. Po oględzinach dokładnie już wiem, że nie jest jak na Mazurach. Jest gorzej. Siadamy w cieniu palm na plaży załamane zastaną sytuacją. Nie zamierzamy mieszkać w takich warunkach, zwłaszcza że cena noclegu na osobę to równowartość ponad 150 zł. Nie jest nam dane w spokoju zastanowić się nad tym, co dalej robić. Siedząc nieruchomo, jesteśmy łatwym łupem dla komarów. A ugryzienie karaibskiego komara to nie taki drobiazg jak ugryzienie mazurskiego.

Decyzja o powrocie
Czym prędzej biegniemy na drogę i łapiemy po kilkunastu minutach czekania taksówkę. Każemy się zawieźć do innych ośrodków. Kolejny to chatki budowane na drzewach. Tym razem w ogóle zamiast ścian mają moskitiery i jest równie drogo. Jedziemy do następnego ośrodka. Po drodze zaczyna się ulewa. W ciągu kilku minut asfaltowa droga zamienia się w rwący potok, po zboczach wzniesień leją się strugi wody, wymywając ziemię. Tu muszę wyjaśnić, że taksówki na Wyspach Dziewiczych to nieduże ciężarówki, na pace których postawiono pod zadaszeniem ławki dla pasażerów. Zadaszenie niewiele nam dało. Po kilku minutach jazdy kompletnie przemokłyśmy. Odechciało się nam oglądania kolejnych ośrodków.

Szybka decyzja, że wracamy na St. Thomas do naszego luksusowego w porównaniu z tymi tutaj ośrodka. Każemy kierowcy zawrócić do miasta. Taksówkarz musi jechać parę kilometrów, zanim znajduje dogodne miejsce na nawrotkę. Nie protestujemy, bo po drodze mijamy samochód osobowy, który jednym kołem spadł z asfaltu i oparł się o niego podwoziem. Pod asfaltem nie było podłoża, bo deszcze wymyły ziemię. Kierowca bezradnie stał na drodze, wybierając numer telefonu w komórce. Nie wiem, czy na St. John działa pomoc drogowa, ale z pewnością ktoś musiał pomóc temu człowiekowi wyciągnąć samochód, bo sam nie dałby sobie z tym rady. Wracamy do miasteczka i promienie słońca, które wyglądają po ulewie, suszą nasze ubrania. Widzimy, jak ulatuje z nich para.

Krótki spacer kończymy w knajpie. Niezbyt szczęśliwie, bo najpierw kelnerka podaje mi sfermentowany sok pomarańczowy i nawet nie sili się na zaskoczenie, kiedy mówię, że coś z napojem jest nie w porządku. A potem podaje jednej z nas zamiast smażonych krewetek zmrożone krewetki w plastikowej siatce, tyle że bez metki. Dokładnie w takiej postaci, w jakiej można je kupić w supermarkecie. W miarę jak krewetki się rozmrażają, w nozdrzach zaczyna wiercić od nieznośnego zapachu. Obiad kończy się awanturą. Jak na jeden dzień dość mamy niemiłych doświadczeń. Marzymy o tym, żeby jak najszybciej wrócić na St. Thomas. Do plaży z iguanami, do ruchliwych dróg, do przystani w Red Hook i sklepów pełnych turystów wysiadających z przybijających do brzegu statków rejsowych.

Artykuł można wykorzystać do przedruków po uzyskaniu zgody właściciela praw autorskich. W takim wypadku muszą być wymienione dane o źródle publikacji oraz autorze. Podpis do tekstu powienien wyglądać następująco:

Tytuł: Wyspa Rockefellera
Autor: Ewelina Kitlińska,
www.kitlinska.pl
Źródło: kafeteria.pl, maj 2007